Bez tytułu
Smutkiem mi dziś pachnie. Strasznie trudno wysiedzieć za biurkiem. Może to z tych papierów zalatuje, z tej całej monotonii, rutyny, której słońce za oknem nic nie obchodzi.
Granica wschodnia. Czas zupełnie nieeuropejski. Dla nas powoli dla nich normalnie. Pierwsza wizyta samochodem po tamtej stronie kosztowała 100 h, ale pociąg nie dałyby tego komfortu. Chętnie przyjmują łapówki. Swołocz – jak mawia kolega. A potem to już zieleń, przestrzeń, połoniny, góry, bezchmurne niebo, słońce. Tylko te cholerne owady… bąki, meszki, różne odmiany muchowatych brrr. Nasze całkiem zgrane trio, gubiło się i odnajdywało. Za niecały miesiąc pojawią się jagodziarze i dokładnie powytyczają ścieżki, i nie będzie tam już bezludnie. Przyjemnie było spoglądać na polską stronę i odnajdywać znajome szczyty. Było kojąco dla oczu i tak łagodnie dla ducha, nieco mniej przyjemnie dla nóg i rąk podgryzanych przez robale. Jura pilnował samochodu na dole we wsi, na wejście setka na wyjście kawa i też setka. W tamtej części ludzie mówią językiem zakarpackim. Łatwiej im się dogadać z Czechami, Słowakami, Węgrami niż z nami.
A zatem na resztę dnia szczasliwo…